Rozdział VII: Imperator
Ciemność przepełniała kosmos, bezkresna pustka. Można było dostrzec oddalone o tysiące kilometrów świetlnych konstelacje, planety, nawet słońce. Lecz były one jedynie plamkami z tej odległości. Przez czarną przestrzeń przeleciała właśnie biała elipsa. Leciała z zawrotną prędkością prosto na Europę, jeden z księżyców Jowisza, na którym panuje wieczna zima. Miejsce nie do życia, a jednak nadlatywał tam obiekt, w którym one było odczuwane.
Biała, mechaniczna elipsa miała trzy metry długości. Ginęła wśród mroku, lecz kiedy zbliżyła się do atmosfery można było ją dostrzec. Jarzyła się ogniem wśród czerwono-błękitnego tła, którym jest powierzchnia Europy, surowa, lodowa kraina. Wielkie czerwone kratery wewnątrz lodowców wyglądały przerażająco, a zarazem pięknie. Czuć było od nich strach. Ciągnęły się setki kilometrów w dół oraz przez niemalże całą planetę. Na czerwonych ścianach kraterów widać było zamarzniętą wodę, która kiedyś musiała wypełniać część zbiorników. Nie było na tej ziemi żadnych wzniesień, czysta lodowa pustynia. Patrzyło się w dal i widziało inne księżyce oraz oczywiście wielkiego, gazowego giganta Jowisza.
Kapsuła wleciała w lodową powierzchnię księżyca niczym kaczka puszczona na wodzie. Odbijała się od grubej warstwy lodu, w końcu zatrzymując się kilkanaście metrów dalej, zostawiając czerwoną smugę za sobą. Kapsuła była przygotowana na takie uderzenie. Nie pozostała na niej nawet czerwona ryska. Po chwili otworzyła się wypuszczając ciemnoszarą parę zanikającą na planecie. Wysiadł z niej Imperator, ubrany cały na biało. Długi futrzany płaszcz ochraniał go przed zimnem księżyca. Kozaki podsunięte pod łydki, również ocieplane futrem, wbiły kolce w lodową ziemię co ułatwi poruszanie się po księżycu. Twarz miał skrytą w równie białej masce naciągniętej na usta i nos. Pozwalała mu swobodnie oddychać. Zaś na oczach miał ciemne gogle, które swym wyglądem były łudząco podobne do spawalniczych. Wiał bardzo silny wiatry. Gdyby nie kolce w obuwiu, nie ustał by w miejscu. Miejscami jego skóra na łysej czaszce zaczęła zamarzać. Nie robił sobie z tego problemu. Po prostu dał krok do przodu ledwo utrzymując się na porywistym wietrze. Szedł dalej, nie zważając na pogodę, wprost do czerwonego krateru. Kapsuły już nie było widać kiedy zatrzymał się na krawędzi. Wydawać się mogło, że minęły godziny na tym przemarszu lecz tylko, tak naprawdę, minuty upłynęły. Czas dla niego płynął inaczej niż dla innych istot. Żył tak długo, że pojęcie czasu nabrało innego znaczenia. Według kalendarza ziemskiego jego wiek można było sumować na trzy tysiące lat.
Wbił hak w lodową powierzchnię i delikatnie zaczął schodzić po czerwonym kraterze. Ostre kolce na podeszwach idealnie sprawdzają się i tutaj. Schodzi on powoli i ostrożnie. Spojrzał w dół. W jego goglach już nie odbijał się piękny krajobraz planet w kosmosie za horyzontem, tylko czarna pustka. Był on tak głęboki, że nikt nie był w stanie dostrzec jego dna. A kto tam wszedł, już raczej nie wyszedł.
Imperator doszedł do groty wykutej w czerwonym lodowcu. Odczepił linę i zostawił ją zwisającą z góry. Szedł przez grotę, z każdym jego krokiem robiło się coraz ciemniej, aż w końcu rozbłysło jasne światło. Czerwona powierzchnia zmieniała się w niebieską, wręcz błękitną, a dostrzec mógł to dzięki powbijanym pochodniom w ściany, które żarzyły się niebieskim ogniem. Zatrzymał się przy nich na chwilę, aby na jedną z nich spojrzeć. Zdjął rękawicę i dotknął płomienia. Jego skóra momentalnie zrobiła się zwęglona. Odsunął rękę, która już była zagojona. Lodowy tunel ciągnął się bez końca, a za lodowymi ścianami poruszały się ciemne gigantyczne plamy. Przypominały gigantyczne stwory pływające w lodzie. Ale czy to możliwe, że pod zamarzniętą powierzchnią byłaby woda? Jak powiadają wszystko jest możliwe. Nawet, życie w lodzie.
Tunel zakończył się oślepiającym blaskiem. Imperator ściągnął gogle z oczu odsłaniając swoje czarne niczym kosmos ślepia. Zdjął również maskę. Tutaj nie było już takiego wiatru, który uniemożliwi mu oddychanie. Spojrzał przed siebie i nie mógł uwierzyć w to co widział. Zostawił to miejsce tysiąc lat temu, kompletnie zrujnowane. Za to dziś stanowiło lodową metropolię Etalgadine. Jest ona głównym miastem księżyca Europa. Wieżowce sięgały grubej warstwy lodu na górze. Wszystko tutaj było zbudowane z lodu. Temperatura sięgała prawie dwustu stopni na minusie. Wieżowce były gładziutkie i przejrzyste niczym lustro. Nad wieżowcami za grubą warstwą lodu ponownie pojawiły się dziwne cienie, tym razem wyraźniejsze. Faktycznie, były to gigantycznych rozmiarów potwory pływające w lodowatej wodzie. Po czerwonym lodzie już w tych rejonach nie było śladu, czerwień przykrywała tylko górną warstwę księżyca, wewnątrz miał barwę bieli z błękitem.
Imperator zszedł ogromnymi schodami. Nie były stworzone dla tak małych istot jak on. Typowy Etalgadińczyk miał trzy metry wysokości. Była to potężna i brutalna rasa. Liczyła się dla nich tylko wojna. Prowadzili je przez wieki, aż do przybycia Imperatora. Od tamtego czasu zapanował tu ład i porządek, a na tronie zasiadł bękart Krios. Syn Imperatora i jakiejś dziewuchy, którą na wojnie udało mu się udobruchać. Kobiety Etalgadińczyków były o pół metra mniejsze od swoich mężczyzn. Ułatwiło to jemu sprawę i spłodził swojego potomka, który w raz z nim sprowadził pokój.
Po przebytych kilometrach, w końcu zszedł ze schodów i skierował się do centrum. Na obrzeżach były chaty wędkarzy. Oni zaopatrywali całe miasto jedzeniem. Stwory wodne były jedynym źródłem pożywienia na tej surowej planecie. Imperator czuł na sobie ich wzrok. Błękitne ślepia podążały za nim przez całą drogę. Musiał przejść przez całą Etalgadinę, żeby dojść do Księżycowych Komnat Kriosa, ogromny pałac wykuty w lodowym wzgórzu. Miał tylko jedno wejście, a jego mury ciągnęły się w ukos do wzgórza. Na wejściu stało dwóch strażników, odzianych w skórzano-lodowe zbroje, które pokrywały ich większość ciała. W ręku trzymali lodową włócznię, a na plecach zaś tarcze z tego samego tworzywa. Zablokowali wejście na widok Imperatora. Te pokolenia już nie znało małej istotki, która sprowadziła ciemnego zbawiciela. Rasa Etalgadinów wyróżnia się błękitną, niemalże białą karnacją, Krios zaś dzięki genom Imperatora ma ciemniejszy odcień skóry. Przez wieki nazywali już go różnie, od Króla Wybrańca, dzięki któremu zapanował pokój, po Króla Mieszańca, który nie jest godzien ich tronu. Tych źle wróżącym majestatowi, skracano głowę i wrzucano do specjalnego pokoju, w którym znajdowała się przerębel. Bestie z lodowatych wód już potrafiły się zająć takimi. Czasem, jeśli kara była surowsza to nie odcinano im głów, aby ból przy ataku bestii był potworniejszy.
– Kim jesteś, mikrusie? – zapytał jeden ze strażników. Jego słowa były ciężkie, jak wszystkich gigantów tutaj. Tylko wysoko uczeni potrafili mówić płynnie i barwnie.
– Krios wie kim jestem i mnie oczekuje, choć tego jeszcze nie wie. Wpuśćcie mnie – powiedział łagodnie Imperator.
Strażnicy spojrzeli na siebie i wydarli się ze śmiechu. Przypominało to ryk zabijanego zwierzęcia niż zwykły śmiech. Imperator nie zważał jednak na to. Cierpliwie czekał, aż skończą rżeć.
– Mikrusek chce wejść. A my go nie wpuścić. Co mikrusek zrobić? – wydukał drugi strażnik plując śliną przed siebie.
Imperator był znany z tego, że przemocy używał tylko w ostateczności. Brzydził się krwi, a co dopiero ją rozlewać. Opanowywał przez wieki różne sztuki walki, do tego stopnia, że jednym uderzeniem potrafił zabijać. Liczył swoje ofiary i za każdą z nich spędzał godziny w ciemnicach każąc siebie za to. Tym razem nie chciał odbierać strażnikom życia mimo, iż byli błaznami. Ogłuszył ich jednym skinieniem palca. Tyle wystarczyło, żeby powalić dwa razy większego od siebie.
Wnętrze Księżycowych Komnat było surowe - jak i cały księżyc - podtrzymywane jedynie przez potężne lodowe filary. Nie było tu również okien, światło przebijało się przez jasne ściany pałacu. Mimo iż miasto znajdowało się pod lodowcem, to cała Etalgadina miała dostęp do światła dzięki wodnym źródłom energii. Dostarczały im prądu do pracy, nie tylko w tym mieście, ale i na całym Księżycu. Krios lubił dobrze żyć, więc potrzebował wszystkiego co dobre, tak też mnóstwo energii było zużywanych w jego Komnatach. Każda sala była stworzona do różnych potrzeb, a w samym pałacu mieszkał tuzin jego krewnych. Etalgadińczycy nie uznawali ślubów. Kobiety były równie silne co mężczyźni i pełnili te same obowiązki. Z tą różnicą, że rodziły dzieci. Po urodzeniu oddawały je do ośrodka wychowawczego, gdzie trafiały wszystkie księżycowe dzieci. Tam były wychowywane, poddawane różnym testom, na to kim będą w przyszłości. Po dziesięciu latach dzieci wracały do rodzin i wypełniały swoją funkcję w społeczeństwie. Dzieci Kriosa potraktowano inaczej. Nie był zwykłym mieszkańcem, aby jego dzieci wysyłać do ośrodka. Sam wychował je twardą ręką, aby kiedyś były kimś wielkim.
Po wędrówce korytarzami, Imperator w końcu trafił do sali tronowej. Przy każdym filarze stał strażnik. Ktoś kto ich nie znał zapewne by nie mógł ich od siebie odróżnić. Na końcu sali, na tronie z czerwonego lodowca zasiadał Krios. Miał na sobie tylko futrzany płaszcz oraz kilka nagich kobiet. Wyginały swoje ciała, dla niego, w różnych seksownych wykonaniach, pieściły jego męskość, jak i jego całego. Kiedy Imperator postawił nogę w sali, gwardziści od razu wyciągnęli włócznie i skierowali je w jego stronę. Krios natychmiast odsunął od siebie ponętne kobiety i spojrzał na ojca.
– Sokar! Ty stary skubańcu! Co Cię sprowadza na mój Księżyc?! – uśmiechnął się Krios, wpatrując się w Imperatora.
– Masz na myśli MÓJ, synu – uśmiechnął się półgębkiem. Dawno nikt nie nazywał go po imieniu. Odzwyczaił się od niego. Ciągle słyszy tylko Imperator, a dziś Sokar.
– Zawsze mnie rozbawiałeś! – zaśmiał się Krios. – Och już schować te szpice! To jest wasz Imperator, tępe osły! – po rozkazie strażnicy schowali włócznie i stanęli na baczność.
Sokar zbliżył się spokojnym krokiem do Kriosa. Czuł na sobie spojrzenia strażników oraz nagich kobiet, które stanęły zboku, przyglądały się owej sytuacji i wcale nie krępowały się swoją nagością, podobnie jak Krios.
– Powtórzę, co tu robisz? Od wieków nie przylatywałeś. Otrzymywałeś raporty, ale nigdy nie odpowiadałeś. Teraz przychodzisz jak gdyby nigdy nic, bez zapowiedzi. To chyba musi być naprawdę ważne – powiedział z lekkim rozgoryczeniem. Widać nie cieszył się z wizyty Imperatora. Była mu niepotrzebna...
– Potrzebuje Cię. Została mi ostatnia planeta w tym układzie. Pojawił się w końcu, znalazła go Terra, ale był za silny dla niej. Sprowadzisz go do mnie – mówił Sokar dalej podchodząc do Kriosa.
– Dalej zależy Ci na tej Ziemi? Sądziłem, że dałeś sobie spokój już po...
– Nie wspominaj o nim! – przerwał szybko Sokar. Nie chciał słuchać o tym co ma dalej do powiedzenia Krios. Wiedział, że to co powie przyniesie ze sobą falę smutnych i przykrych wspomnień. Tego nie mógłby znieść w towarzystwie poddanych.
– Dobrze... – zdziwił się i kontynuował – Więc Terra dalej Ci służy? Widać niezbyt dobrze, skoro nie może pokonać Ziemianina – zaśmiał się głośno. – Eh, Imperatorze Sokarze – wstał z tronu i okrył się płaszczem – nie pomogę tobie. Chciałbym, ale nie mogę. Synowie! Oni Ci się spodobają – wskazał na wrota po prawej stronie. Przez nie weszło trzech synów Kriosa: Tyr, Muzu i Atlor.
Imperator spojrzał na umięśnionych wnuków. Skóra zdjęta z ojca, nawet trzy skóry. Prężyli przed Sokarem mięśnie. Pokazywali różne akrobacje, z bronią w ręku i bez niej. Krios opowiadał o Imperatorze, jakim on nie był wielkim mężczyzną. Byli wpatrzeni w niego jak w obrazek. Lecz Sokar ich nie dostrzegł, patrzył na nich ze znudzeniem.
– Jeśli przylatuje aż do twojego pałacyku z lodu, jak do jakiejś księżniczki, proszę Ciebie o pomoc, to chcę twojej pomocy, a nie tych trzech błaznów! – pociemniał cały ze złości. – Bez urazy chłopcy. Doceniam wasze starania, ale potrzebuje waszego ojca, nie was – zwrócił się teraz do Kriosa. – Osadź najstarszego na tronie, do czasu aż nie wrócisz. To ja zrobiłem Cię wielkim, ja Ci dałem tron! Jak proszę o pomoc, to ty mi jej udzielasz – zakończył i poszedł do wrót, z których wyszli młodzieńcy. Wszyscy spojrzeli na niego jak wychodził. Mieli zamiar się roześmiać, ale Kriosowi nie było do śmiechu. Znał potęgę swojego ojca. Spojrzał na zebranych surowym wzrokiem. Momentalnie wszyscy spoważnieli. Sam poszedł za Imperatorem.
Sokar siedział na sofie, w garderobie Kriosa. Wyglądało jak zabawka siedząca na prawdziwym łóżku. Krios właśnie szukał stroju na wyjazd. Dawno nie zakładał swojego bojowego kombinezonu.
– Chyba przytyło Ci się trochę. Kombinezon niegdyś wchodził jak ulał – zaśmiał się Sokar.
Krios spojrzał na niego, dalej miał skwaszoną minę. Dawno nikt nie wydawał mu rozkazów, a dziś zjawia się on i mówi co ma robić.
– Wiesz jaki jestem. Ze wszystkich lubię Cię najbardziej. Jesteś najlepszy, musiałem Ciebie wybrać. Sprawa jest ważna, tu twoi synowie nie poradzą sobie. Ty zaś tak. Pamiętasz jak Cię szkoliłem? Jak wyruszyliśmy, żeby zdobyć ten księżyc? To była jedna wielka ruina, a dziś? Stworzyłeś raj dla nich! – pochwalił go Sokar.
– Dobrze. Wybacz ojcze – przykląkł na jednym kolanie przed nim.
– Nie mam Ci czego wybaczać. Wstań i się ubierz. Odwykłem od żywych stworzeń, a twoje gigantyczne cielsko mnie odraża – zniesmaczył się na widok nagiego Kriosa. Od lat nie widział żywych istot, a teraz ma tego ponad to.
– Moja matka Cię nie odrażała? – zaśmiał się głośno ubierając górę skafandra.
– Szkoda, że zginęła. Wojna bywa okrutna – w jednej chwili posmutniał na wspomnienie swojej byłej kochanki. Mimo iż nie znaczyła wiele dla niego, tak było mu jej żal. – Masz dalej urządzenie, które Ci podarowałem? Przyda się.
Krios wyciągnął starą, metalową skrzynię. Otworzył ją i wyciągnął z niej dużą, czerwoną diodę, z trzema stalowymi śrubami. Skrzywił się na jej widok, przyłożył ją do prawej piersi, a ona sama wkręciła się w niego, pozostawiając tylko czerwoną diodę na wierzchu. Ze skrzynki wyciągnął jeszcze zegarek, który zamiast na nadgarstek założył na dłoń. Również świecił na czerwono. Sokar uśmiechnął się złowrogo. Jego plan nabierał tempa, już niedługo...
Biała, mechaniczna elipsa miała trzy metry długości. Ginęła wśród mroku, lecz kiedy zbliżyła się do atmosfery można było ją dostrzec. Jarzyła się ogniem wśród czerwono-błękitnego tła, którym jest powierzchnia Europy, surowa, lodowa kraina. Wielkie czerwone kratery wewnątrz lodowców wyglądały przerażająco, a zarazem pięknie. Czuć było od nich strach. Ciągnęły się setki kilometrów w dół oraz przez niemalże całą planetę. Na czerwonych ścianach kraterów widać było zamarzniętą wodę, która kiedyś musiała wypełniać część zbiorników. Nie było na tej ziemi żadnych wzniesień, czysta lodowa pustynia. Patrzyło się w dal i widziało inne księżyce oraz oczywiście wielkiego, gazowego giganta Jowisza.
Kapsuła wleciała w lodową powierzchnię księżyca niczym kaczka puszczona na wodzie. Odbijała się od grubej warstwy lodu, w końcu zatrzymując się kilkanaście metrów dalej, zostawiając czerwoną smugę za sobą. Kapsuła była przygotowana na takie uderzenie. Nie pozostała na niej nawet czerwona ryska. Po chwili otworzyła się wypuszczając ciemnoszarą parę zanikającą na planecie. Wysiadł z niej Imperator, ubrany cały na biało. Długi futrzany płaszcz ochraniał go przed zimnem księżyca. Kozaki podsunięte pod łydki, również ocieplane futrem, wbiły kolce w lodową ziemię co ułatwi poruszanie się po księżycu. Twarz miał skrytą w równie białej masce naciągniętej na usta i nos. Pozwalała mu swobodnie oddychać. Zaś na oczach miał ciemne gogle, które swym wyglądem były łudząco podobne do spawalniczych. Wiał bardzo silny wiatry. Gdyby nie kolce w obuwiu, nie ustał by w miejscu. Miejscami jego skóra na łysej czaszce zaczęła zamarzać. Nie robił sobie z tego problemu. Po prostu dał krok do przodu ledwo utrzymując się na porywistym wietrze. Szedł dalej, nie zważając na pogodę, wprost do czerwonego krateru. Kapsuły już nie było widać kiedy zatrzymał się na krawędzi. Wydawać się mogło, że minęły godziny na tym przemarszu lecz tylko, tak naprawdę, minuty upłynęły. Czas dla niego płynął inaczej niż dla innych istot. Żył tak długo, że pojęcie czasu nabrało innego znaczenia. Według kalendarza ziemskiego jego wiek można było sumować na trzy tysiące lat.
Wbił hak w lodową powierzchnię i delikatnie zaczął schodzić po czerwonym kraterze. Ostre kolce na podeszwach idealnie sprawdzają się i tutaj. Schodzi on powoli i ostrożnie. Spojrzał w dół. W jego goglach już nie odbijał się piękny krajobraz planet w kosmosie za horyzontem, tylko czarna pustka. Był on tak głęboki, że nikt nie był w stanie dostrzec jego dna. A kto tam wszedł, już raczej nie wyszedł.
Imperator doszedł do groty wykutej w czerwonym lodowcu. Odczepił linę i zostawił ją zwisającą z góry. Szedł przez grotę, z każdym jego krokiem robiło się coraz ciemniej, aż w końcu rozbłysło jasne światło. Czerwona powierzchnia zmieniała się w niebieską, wręcz błękitną, a dostrzec mógł to dzięki powbijanym pochodniom w ściany, które żarzyły się niebieskim ogniem. Zatrzymał się przy nich na chwilę, aby na jedną z nich spojrzeć. Zdjął rękawicę i dotknął płomienia. Jego skóra momentalnie zrobiła się zwęglona. Odsunął rękę, która już była zagojona. Lodowy tunel ciągnął się bez końca, a za lodowymi ścianami poruszały się ciemne gigantyczne plamy. Przypominały gigantyczne stwory pływające w lodzie. Ale czy to możliwe, że pod zamarzniętą powierzchnią byłaby woda? Jak powiadają wszystko jest możliwe. Nawet, życie w lodzie.
Tunel zakończył się oślepiającym blaskiem. Imperator ściągnął gogle z oczu odsłaniając swoje czarne niczym kosmos ślepia. Zdjął również maskę. Tutaj nie było już takiego wiatru, który uniemożliwi mu oddychanie. Spojrzał przed siebie i nie mógł uwierzyć w to co widział. Zostawił to miejsce tysiąc lat temu, kompletnie zrujnowane. Za to dziś stanowiło lodową metropolię Etalgadine. Jest ona głównym miastem księżyca Europa. Wieżowce sięgały grubej warstwy lodu na górze. Wszystko tutaj było zbudowane z lodu. Temperatura sięgała prawie dwustu stopni na minusie. Wieżowce były gładziutkie i przejrzyste niczym lustro. Nad wieżowcami za grubą warstwą lodu ponownie pojawiły się dziwne cienie, tym razem wyraźniejsze. Faktycznie, były to gigantycznych rozmiarów potwory pływające w lodowatej wodzie. Po czerwonym lodzie już w tych rejonach nie było śladu, czerwień przykrywała tylko górną warstwę księżyca, wewnątrz miał barwę bieli z błękitem.
Imperator zszedł ogromnymi schodami. Nie były stworzone dla tak małych istot jak on. Typowy Etalgadińczyk miał trzy metry wysokości. Była to potężna i brutalna rasa. Liczyła się dla nich tylko wojna. Prowadzili je przez wieki, aż do przybycia Imperatora. Od tamtego czasu zapanował tu ład i porządek, a na tronie zasiadł bękart Krios. Syn Imperatora i jakiejś dziewuchy, którą na wojnie udało mu się udobruchać. Kobiety Etalgadińczyków były o pół metra mniejsze od swoich mężczyzn. Ułatwiło to jemu sprawę i spłodził swojego potomka, który w raz z nim sprowadził pokój.
Po przebytych kilometrach, w końcu zszedł ze schodów i skierował się do centrum. Na obrzeżach były chaty wędkarzy. Oni zaopatrywali całe miasto jedzeniem. Stwory wodne były jedynym źródłem pożywienia na tej surowej planecie. Imperator czuł na sobie ich wzrok. Błękitne ślepia podążały za nim przez całą drogę. Musiał przejść przez całą Etalgadinę, żeby dojść do Księżycowych Komnat Kriosa, ogromny pałac wykuty w lodowym wzgórzu. Miał tylko jedno wejście, a jego mury ciągnęły się w ukos do wzgórza. Na wejściu stało dwóch strażników, odzianych w skórzano-lodowe zbroje, które pokrywały ich większość ciała. W ręku trzymali lodową włócznię, a na plecach zaś tarcze z tego samego tworzywa. Zablokowali wejście na widok Imperatora. Te pokolenia już nie znało małej istotki, która sprowadziła ciemnego zbawiciela. Rasa Etalgadinów wyróżnia się błękitną, niemalże białą karnacją, Krios zaś dzięki genom Imperatora ma ciemniejszy odcień skóry. Przez wieki nazywali już go różnie, od Króla Wybrańca, dzięki któremu zapanował pokój, po Króla Mieszańca, który nie jest godzien ich tronu. Tych źle wróżącym majestatowi, skracano głowę i wrzucano do specjalnego pokoju, w którym znajdowała się przerębel. Bestie z lodowatych wód już potrafiły się zająć takimi. Czasem, jeśli kara była surowsza to nie odcinano im głów, aby ból przy ataku bestii był potworniejszy.
– Kim jesteś, mikrusie? – zapytał jeden ze strażników. Jego słowa były ciężkie, jak wszystkich gigantów tutaj. Tylko wysoko uczeni potrafili mówić płynnie i barwnie.
– Krios wie kim jestem i mnie oczekuje, choć tego jeszcze nie wie. Wpuśćcie mnie – powiedział łagodnie Imperator.
Strażnicy spojrzeli na siebie i wydarli się ze śmiechu. Przypominało to ryk zabijanego zwierzęcia niż zwykły śmiech. Imperator nie zważał jednak na to. Cierpliwie czekał, aż skończą rżeć.
– Mikrusek chce wejść. A my go nie wpuścić. Co mikrusek zrobić? – wydukał drugi strażnik plując śliną przed siebie.
Imperator był znany z tego, że przemocy używał tylko w ostateczności. Brzydził się krwi, a co dopiero ją rozlewać. Opanowywał przez wieki różne sztuki walki, do tego stopnia, że jednym uderzeniem potrafił zabijać. Liczył swoje ofiary i za każdą z nich spędzał godziny w ciemnicach każąc siebie za to. Tym razem nie chciał odbierać strażnikom życia mimo, iż byli błaznami. Ogłuszył ich jednym skinieniem palca. Tyle wystarczyło, żeby powalić dwa razy większego od siebie.
Wnętrze Księżycowych Komnat było surowe - jak i cały księżyc - podtrzymywane jedynie przez potężne lodowe filary. Nie było tu również okien, światło przebijało się przez jasne ściany pałacu. Mimo iż miasto znajdowało się pod lodowcem, to cała Etalgadina miała dostęp do światła dzięki wodnym źródłom energii. Dostarczały im prądu do pracy, nie tylko w tym mieście, ale i na całym Księżycu. Krios lubił dobrze żyć, więc potrzebował wszystkiego co dobre, tak też mnóstwo energii było zużywanych w jego Komnatach. Każda sala była stworzona do różnych potrzeb, a w samym pałacu mieszkał tuzin jego krewnych. Etalgadińczycy nie uznawali ślubów. Kobiety były równie silne co mężczyźni i pełnili te same obowiązki. Z tą różnicą, że rodziły dzieci. Po urodzeniu oddawały je do ośrodka wychowawczego, gdzie trafiały wszystkie księżycowe dzieci. Tam były wychowywane, poddawane różnym testom, na to kim będą w przyszłości. Po dziesięciu latach dzieci wracały do rodzin i wypełniały swoją funkcję w społeczeństwie. Dzieci Kriosa potraktowano inaczej. Nie był zwykłym mieszkańcem, aby jego dzieci wysyłać do ośrodka. Sam wychował je twardą ręką, aby kiedyś były kimś wielkim.
Po wędrówce korytarzami, Imperator w końcu trafił do sali tronowej. Przy każdym filarze stał strażnik. Ktoś kto ich nie znał zapewne by nie mógł ich od siebie odróżnić. Na końcu sali, na tronie z czerwonego lodowca zasiadał Krios. Miał na sobie tylko futrzany płaszcz oraz kilka nagich kobiet. Wyginały swoje ciała, dla niego, w różnych seksownych wykonaniach, pieściły jego męskość, jak i jego całego. Kiedy Imperator postawił nogę w sali, gwardziści od razu wyciągnęli włócznie i skierowali je w jego stronę. Krios natychmiast odsunął od siebie ponętne kobiety i spojrzał na ojca.
– Sokar! Ty stary skubańcu! Co Cię sprowadza na mój Księżyc?! – uśmiechnął się Krios, wpatrując się w Imperatora.
– Masz na myśli MÓJ, synu – uśmiechnął się półgębkiem. Dawno nikt nie nazywał go po imieniu. Odzwyczaił się od niego. Ciągle słyszy tylko Imperator, a dziś Sokar.
– Zawsze mnie rozbawiałeś! – zaśmiał się Krios. – Och już schować te szpice! To jest wasz Imperator, tępe osły! – po rozkazie strażnicy schowali włócznie i stanęli na baczność.
Sokar zbliżył się spokojnym krokiem do Kriosa. Czuł na sobie spojrzenia strażników oraz nagich kobiet, które stanęły zboku, przyglądały się owej sytuacji i wcale nie krępowały się swoją nagością, podobnie jak Krios.
– Powtórzę, co tu robisz? Od wieków nie przylatywałeś. Otrzymywałeś raporty, ale nigdy nie odpowiadałeś. Teraz przychodzisz jak gdyby nigdy nic, bez zapowiedzi. To chyba musi być naprawdę ważne – powiedział z lekkim rozgoryczeniem. Widać nie cieszył się z wizyty Imperatora. Była mu niepotrzebna...
– Potrzebuje Cię. Została mi ostatnia planeta w tym układzie. Pojawił się w końcu, znalazła go Terra, ale był za silny dla niej. Sprowadzisz go do mnie – mówił Sokar dalej podchodząc do Kriosa.
– Dalej zależy Ci na tej Ziemi? Sądziłem, że dałeś sobie spokój już po...
– Nie wspominaj o nim! – przerwał szybko Sokar. Nie chciał słuchać o tym co ma dalej do powiedzenia Krios. Wiedział, że to co powie przyniesie ze sobą falę smutnych i przykrych wspomnień. Tego nie mógłby znieść w towarzystwie poddanych.
– Dobrze... – zdziwił się i kontynuował – Więc Terra dalej Ci służy? Widać niezbyt dobrze, skoro nie może pokonać Ziemianina – zaśmiał się głośno. – Eh, Imperatorze Sokarze – wstał z tronu i okrył się płaszczem – nie pomogę tobie. Chciałbym, ale nie mogę. Synowie! Oni Ci się spodobają – wskazał na wrota po prawej stronie. Przez nie weszło trzech synów Kriosa: Tyr, Muzu i Atlor.
Imperator spojrzał na umięśnionych wnuków. Skóra zdjęta z ojca, nawet trzy skóry. Prężyli przed Sokarem mięśnie. Pokazywali różne akrobacje, z bronią w ręku i bez niej. Krios opowiadał o Imperatorze, jakim on nie był wielkim mężczyzną. Byli wpatrzeni w niego jak w obrazek. Lecz Sokar ich nie dostrzegł, patrzył na nich ze znudzeniem.
– Jeśli przylatuje aż do twojego pałacyku z lodu, jak do jakiejś księżniczki, proszę Ciebie o pomoc, to chcę twojej pomocy, a nie tych trzech błaznów! – pociemniał cały ze złości. – Bez urazy chłopcy. Doceniam wasze starania, ale potrzebuje waszego ojca, nie was – zwrócił się teraz do Kriosa. – Osadź najstarszego na tronie, do czasu aż nie wrócisz. To ja zrobiłem Cię wielkim, ja Ci dałem tron! Jak proszę o pomoc, to ty mi jej udzielasz – zakończył i poszedł do wrót, z których wyszli młodzieńcy. Wszyscy spojrzeli na niego jak wychodził. Mieli zamiar się roześmiać, ale Kriosowi nie było do śmiechu. Znał potęgę swojego ojca. Spojrzał na zebranych surowym wzrokiem. Momentalnie wszyscy spoważnieli. Sam poszedł za Imperatorem.
Sokar siedział na sofie, w garderobie Kriosa. Wyglądało jak zabawka siedząca na prawdziwym łóżku. Krios właśnie szukał stroju na wyjazd. Dawno nie zakładał swojego bojowego kombinezonu.
– Chyba przytyło Ci się trochę. Kombinezon niegdyś wchodził jak ulał – zaśmiał się Sokar.
Krios spojrzał na niego, dalej miał skwaszoną minę. Dawno nikt nie wydawał mu rozkazów, a dziś zjawia się on i mówi co ma robić.
– Wiesz jaki jestem. Ze wszystkich lubię Cię najbardziej. Jesteś najlepszy, musiałem Ciebie wybrać. Sprawa jest ważna, tu twoi synowie nie poradzą sobie. Ty zaś tak. Pamiętasz jak Cię szkoliłem? Jak wyruszyliśmy, żeby zdobyć ten księżyc? To była jedna wielka ruina, a dziś? Stworzyłeś raj dla nich! – pochwalił go Sokar.
– Dobrze. Wybacz ojcze – przykląkł na jednym kolanie przed nim.
– Nie mam Ci czego wybaczać. Wstań i się ubierz. Odwykłem od żywych stworzeń, a twoje gigantyczne cielsko mnie odraża – zniesmaczył się na widok nagiego Kriosa. Od lat nie widział żywych istot, a teraz ma tego ponad to.
– Moja matka Cię nie odrażała? – zaśmiał się głośno ubierając górę skafandra.
– Szkoda, że zginęła. Wojna bywa okrutna – w jednej chwili posmutniał na wspomnienie swojej byłej kochanki. Mimo iż nie znaczyła wiele dla niego, tak było mu jej żal. – Masz dalej urządzenie, które Ci podarowałem? Przyda się.
Krios wyciągnął starą, metalową skrzynię. Otworzył ją i wyciągnął z niej dużą, czerwoną diodę, z trzema stalowymi śrubami. Skrzywił się na jej widok, przyłożył ją do prawej piersi, a ona sama wkręciła się w niego, pozostawiając tylko czerwoną diodę na wierzchu. Ze skrzynki wyciągnął jeszcze zegarek, który zamiast na nadgarstek założył na dłoń. Również świecił na czerwono. Sokar uśmiechnął się złowrogo. Jego plan nabierał tempa, już niedługo...
Komentarze
Prześlij komentarz